Etykiety

poniedziałek, 7 listopada 2011

Nowy singiel T.I.'a - I'm flexin

    Świeżo po wyjściu z więzienia, T.I. wziął się do pracy. Raper z Atlanty na swoim twitterze poinformował fanów o pracy nad nowym albumem. Jego premiera planowana jest na początek przyszłego roku. Płyta będzie zatytułowana Trouble Man i promuje ją singiel z gościnnym udziałem Big K.R.I.T. 

Teledysk do tego utworu możecie obejrzeć tutaj:


niedziela, 6 listopada 2011

Szpadymelodia - nowy teledysk Gurala.

    W ramach promocji mającego wkrótce nadejść albumu, Gural zaserwował swoim fanom trzeci teledysk. Zrealizowała go grupa filmowa Smoła Studio do utworu Szpadymelodia. Bit zrobił matheo, a całość DJ Show doprawił szczyptą scratchów. Sam utwór jest typowym dla twórczości Gurala bangerem. Trzeba przyznać, że brzmi nieźle i na pewno w przyszłości uatrakcyjni niejeden melanż. Jest jedno "ale" - utwór jest "niebezpiecznie" podobny do pewnego kawałka Mobb Deepów...

     Czy to jeszcze follow up, czy już plagiat? A może jedynie zbieżność sampli? Oceńcie sami. Tymczasem zapraszam do odsłuchania i porównania obydwu utworów.




piątek, 4 listopada 2011

Doniu vs. Chada, czyli beef po polsku.


  
   Czym jest beef? Wielu próbowało odpowiedzieć na to pytanie. Notorious BIG na przykład uważał, że w beefie nie ma miejsca na sentymenty. Nie możesz liczyć na to, że ktoś ci odpuści. Raczej adwersarz może spodziewać się, że jego dziecko zostanie, cytuję „porwane, wyruchane w dupę i zrzucone z mostu”.  Największy wróg Notoriousa, Tupac bez żenady rapował, żeby Biggie lepiej przestał strugać wielkiego gracza, bo on sam rżnął jego żonę. Wydawałoby się, wielce dystyngowany i zawsze elegancki Jay-Z dissując Nasa, rapował, że gdy robił to z jego niewierną narzeczoną w jej samochodzie, to po wszystkim wrzucał zużyte kondomy do fotelika dla dziecka Nasa.

   Jednak za tymi wszystkimi pogróżkami, szpilkami wbijanymi w serce, bluzgami i insynuacjami, szły umiejętności wokalne, pokłady charyzmy, trafne linijki i technika. Oczywiście dla jednych raperów beef zawsze był sprawą uliczną, dla innych bardziej liryczną. Przecież często beef w karierze rapera oznacza progres. Kiedy Jay-Z  wypuścił Takeover, na ulicach Nowego Jorku wszyscy byli zgodni – Jay-Z zmiażdżył Mobb Deep i Nasa, którego spektakularna kariera wydawała się wówczas dogorywać. I gdy na reprezentancie QB postawiono już krzyżyk, ten wstrząsnął rapowym światkiem, wypuszczając w odpowiedzi Ether, który do dziś przoduje w rankingach  „najbardziej bolesnych dissów” w historii. Beef był dla Nasa motorem napędowym, pomógł mu się zmotywować i wrócić do formy znanej z kultowego Illmatica.
Czy w Polsce jest podobnie? Patrząc wstecz można się o to spierać. Niektórzy raperzy faktycznie czynili progres, przy czym zaskakiwali słuchaczy swoimi bitewnymi umiejętnościami. Tak było na przykład z Mezo, który mimo iż moim zdaniem, ostatecznie przegrał, udowodnił że nie jest tylko jednowymiarowym słodziakiem, rymującym o aniołach. Są też tacy, którzy wydawaliby się predestynowani do beefu, a jak przychodzi co do czego, z wielkiej chmury ledwie kapnie kilka kropel.  

   Jest też Doniu i Chada i ich aktualny spór. Nie chcę już wracać do tego, jak to się zaczęło, kto tu jest prowodyrem, kto katem, kto ofiarą. Pisałem zresztą o tym pod koniec wakacji - http://strefa-rapu.blogspot.com/2011/08/doniu-dissuje-chade-i-tedego.html. Od tamtego czasu trochę się wydarzyło. Chada, ulicznik z kryminalną przeszłością, zapowiedział, że nie odpuści i wyda „Sześciogwiazdkowego skurwiela”. Gdy kawałek się ostatecznie ukazał, słuchacze łapali się za głowę. Nie dość, że Chada nagrał tylko jedną zwrotkę, to jeszcze musiał się podeprzeć raperskimi umiejętnościami Hi-Fi Bandy, by powstał pełnometrażowy kawałek.  Doprawdy trudno dociec, jakie motywacje przyświecały Dioxowi i Hadesowi, gdy godzili się na udział w tym przedsięwzięciu. I choć ich zwrotki starają się być w tym wszystkim neutralne, to jednak w tym kontekście nigdy tak odebrane nie będą. I być nie mogą. Po prostu jest niepisana zasada, że nie wpierdala się raperom między wódkę i zakąskę. I na niewiele tu się zdadzą pokrętne, acz obfite tłumaczenia Dioxa na facebooku. Sprawa jest jasna, jak to nie twój beef, to zostaw go zainteresowanym. Można wesprzeć przyjaciela dobrym słowem w wywiadzie, można propsować go ze sceny na koncertach, ale wesprzeć go zwrotkami w nieswoim beefie? To jak przyznanie się do słabości. To wielki znak dla słuchacza pod tytułem „Ja, Chada potrzebuję raperskiej pomocy, a my HiFi Banda, potrzebujemy trochę rozgłosu”.

   Żeby było weselej, tekst Chady epatuje uliczną prawilnością, napinką na git człowieka, z którym nie warto zadzierać. Wszystko to rozmywa się w dość abstrakcyjnym rapie dla rapu. Mało tu argumentów, mało ciętych i trafnych wersów, za to dużo napinki i ulicznego patosu.

   Nie mijają dwa dni i o to Chada doczekał się odpowiedzi. Doniu, wyluzowany, na kozackim bicie już w pierwszym wersie nazywa Chadę cwelem, co właściwie brzmi jak rechot w twarz. Oto bowiem Doniu, kolega Michała Wiśniewskiego, ostoja hip-hopolo, autor najbardziej popularnego wersu w polskim hip-hopie (Robić lubi loda/zna się na samochodach) pokazuje, że nie boi się groźnych min Chady i śmieszą go jego kryminalne napinki. Jedzie na luzie, z pewnością siebie, momentami z jajem. I choć kawałek jeśli chodzi o rymy, pancze, technikę też jest żenująco słaby, to jednak wygrywa. Wygrywa tym, że wyśmiewa tą patetyczną, gangsterską stylistykę Chady z przygrywającym smutnym pianinkiem. Co więcej ma argumenty, wypomina rywalowi konflikt z własną rodziną, słynna eks-narzeczoną itd. Żeby było śmieszniej, Doniu tekstowo upodabnia się do rywala: jechanie od cweli, jechanie po starych itd. Czyli to co zaprezentował Chada, tylko przedstawione z dużo większym natężeniem. Pełno tu bluzgów, wyzwisk, tekstów o „pizganiu pały” i mało dobrych rymów.  Różnica jest taka, że Chada brzmi jak smutny pan z taniego filmu gangsterskiego, a Doniu jak przaśny, małomiasteczkowy gangster, który pokazuje, że smutnego pana Chady się nie boi. I tym właśnie wygrywa.

   Sam Doniu zresztą za wiele w tym beefie do stracenia nie miał. Hardkorowi ulicznicy z pobliskich gimnazjów już dawno postawili na nim krzyżyk. Właściwie trudno dociec jaka jest grupa docelowa dzisiejszych słuchaczy Donia. Większość jednak jest zgodna - nawet jak Donia nie lubisz i nie słuchasz, to trzeba mu przyznać, że dość zwinnie utarł nosa swojemu wiecznie napiętemu koledze po fachu. Co więcej Chada jest teraz w bardzo niezręcznej sytuacji – jego imidż, na zarzuty o pizganiu gał i bycie cwelem, nakazuje jedną odpowiedź – ostry wpierdol. Życie jednak tym różni się od tekstów naszych kochanych raperów, że jest osadzone w rzeczywistości. I tutaj przed Chadą zaczynają się schody, bo plastikowa klamka nie przemieni się nagle w rzeczony smith & wesson. Zresztą Warszawiak nawarzył tego piwa, więc sam powinien je spić. Diox dla przykładu, już na facebooku oświadczył, że choć pomógł w warzeniu, to pić tego nie zamierza. To tylko pogłębia poziom żenady. Wziąć udział w nieswoim beefie, a po odpowiedzi wycofać się rakiem, tłumacząc że słuchacze nie rozumieją. Chada zresztą też udowodnił, że ostatnio lepiej wychodzą mu oświadczenia na Facebooku niż rapowe zwrotki. Oczywiście raperzy swoje facebookowe tłumaczenia, zawsze okraszają stwierdzeniem, że facebook to nie jest miejsca na tego typu rzeczy, i oni tak w ogóle to na facebooku nie siedzą. Nie inaczej jest w tym wypadku. Chada tłumaczy się gęsto, ale zapowiada, że ciąg dalszy nastąpi wkrótce. Poczekamy zatem (oby nie kolejne dwa miesiące).

Oba kawałki do przesłuchania:



vs.



niedziela, 2 października 2011

Atmosphere - Family sign. Recenzja.




   Atmosphere ością w gardle staje tym, którzy twierdzą, że hip-hop to muzyka tworzona przez niezbyt rozgarniętych osiedlowych chłopaczków dla ich młodszych odpowiedników. Nawet jeśliby przyjąć, że ogólna tendencja potwierdza tę kontrowersyjną tezę, zawsze znajdą się wyjątki, które zaprzeczą jej bez wysiłku. Do tych wyjątków nie sposób nie zaliczyć duetu z Minnesoty. W relacji do mainstreamu, panowie zawsze stali gdzieś z boku. Nie pasowali tematycznie, nie pasowali brzmieniowo, nawet kolor skóry jak na amerykański rap jakiś nie ten. Któż to widział żeby raper, nie dość że biały, rapował o swoich emocjonalnych i uczuciowych rozterkach do gitarowych pobrzdękiwań, posługując się na domiar złego metaforami, parabolami, alegoriami itd.

   Slug ma już prawie 4 dychy na karku i jeśli chodzi o lirykę, stanął na rozdrożu. Z jednej strony, celem jaki mu przyświecał podczas sesji nagraniowych było na pewno zachowanie stylu i klimatu do jakiego jako raper przyzwyczaił, a z drugiej ukazanie siebie samego jako ojca, męża, człowieka dojrzałego. I tu pojawia się mały zgrzyt. To co było dotychczasową siłą Sluga, co urosło wręcz do rangi kultu wśród jego najzagorzalszych słuchaczy to bezkompromisowość, nieustanny sarkazm i nieznośny, sardoniczny styl bycia. Na Family Sign mamy już do czynienia ze Slugiem mocno oswojonym. Szyderstwo zostaje wyparte przez dojrzałość, bezczelna kontestacja zostaje zastąpiona życiową mądrością. Innymi słowy Sluga powoli zaczyna trapić problem, który stał się masową epidemią tzw. legend rapu. Problemem tym jest zdziadziałość. Nie przekreśla to jednak wartości albumu. Bo Slug w przeciwieństwie do wielu wspomnianych legend, nie udaje, że dalej ma 20 lat. Z wiekiem, co raz mniej w nim tego rozemocjonowanego młodzieńca, ale nawet jeśli się starzeje, to robi to z klasą.

   Dla fanów starego, zbuntowanego Sluga znajdzie się kilka wyjątków, jak np. "Bad, bad daddy", które w dosłownym odczycie przedstawia Sluga jako zagubionego ojca, który lubi się uchlać, zaniedbując przy tym swoje potomstwo. Jednak Slug nie byłby Slugiem gdyby nie pozostawiał słuchaczowi szerszego pola do interpretacji. Widoczne jest to zwłaszcza w, w jednym z najlepszych kawałków na płycie, storytellingu "Became". Pozornie prosta historia o samotnej wędrówce "czerwonego kapturka" po zaśnieżonym lesie, na którego trop wpadły wilki, znajduje nieoczekiwany finał. 


        
   Czy przemianę w wilka i oddaniu się "grze" interpretować jako powrót żony Sluga do nałogu ("snow") czy może jej ciągot do zabawy z innymi "wilkami" czy może w ogóle traktować kawałek jako uniwersalną przypowieść i nie traktuje on o żonie rapera? To już pozostawiam Wam, bo pewnie ile słuchaczy, tyle interpretacji i właśnie w tym tkwi magia tego utworu.

   Zresztą tekstowo, jest to jedna z wielu perełek. Wszystkie w zasadzie teksty Sluga pobudzają do refleksji, a raper obojętnie o czym by nie mówił, porusza temat dogłębnie. Czy rapuje o przesadnym nadskakiwaniu kobiecie ("She's enough") czy o przemocy w rodzinie ("Last to say"), czy nakreśla impresje człowieka umierającego w wypadku samochodowym, tworząc przy tym bardzo plastyczny obraz ("If you can save me now"), brzmi interesująco a głębia tekstów, ocierająca się momentami niemal o poezję, budzą szczery podziw. Chwilami jedynie, można odnieść wrażenie wtórności w stosunku do samego siebie, zwłaszcza gdy Slug porusza tematykę relacji damsko-męskich, wspomina eks-dziewczyny itd. Jeśli chodzi o flow, jest ono na pewno bardziej stonowane, mniej płaczliwe. Sprawdza się także łączenie rapu z podśpiewywaniem.

   Produkcja Anta pozostaje dość wierną klimatom indie, spójną całością. Głównego producenta wspierają na płycie Nate Collis i Erick Anderson odpowiedzialni za żywe instrumenty. Nie ożywiają one jednak płyty za nadto. Nie jest to zresztą przytykiem, chodzi po prostu o to, że całość jest ponurą, melancholijną, momentami wręcz dołującą podróżą. I zwieść się da ten, który opinię o całym krążku wyrobi sobie na podstawie singla "She's enough". To najbardziej radosny utwór, na tej dość przygnębiającej płycie. Smutna, nie znaczy jednak zła. Choć całość ociera się momentami o monotonię, trzyma wysoki poziom, świetnie dopasowując się do tekstów Sluga. Dodatkowo Ant pokusił się momentami o eksperymenty, zabawę gatunkami, co nieco ubarwia całość, nadając jej eklektyzmu.

   Jeśli więc szukasz płyty, która wprawi cię w melancholijny, senny i refleksyjny nastrój, płyty która idealnie wkomponuje się w jesienną aurę, Family Sign będzie strzałem w dziesiątkę.
      
   Na zachętę mój ulubiony eklektyczny kawałek z „emo”-Slugiem w roli głównej:



   A fanom starego, niepokornego Sluga polecam....

   ...starego, niepokornego Sluga : 


        

czwartek, 29 września 2011

Paluch dissuje Fokusa i Tedego! Wojna!



Wieść gminna doniosła, że Paluch zdissował w jednym kawałku Tedego i Fokusa. O kurwa! - pomyślałem - teraz się zacznie! Będzie wojna! Szykuje się beef nad beefy, I Wojna Rapowa! Raperzy wytoczą najcięższe działa! Z zakamarków swoich bystrych i przenikliwych umysłów wyszperają najbardziej cięte i ostre pancze! Teraz to będzie!

Po chwili jednak dopadła mnie konsternacja... - Zaraz, zaraz... kim do chuja w ogóle jest ten Paluch? Poszukałem więc na youtube, a pomogli mi w tym pewni panowie:


No cóż... było blisko, ale to jednak nie on. Nagłowiłem się nie lada, jakby go tu namierzyć. Po długiej, upornej burzy mózgów nagle EUREKA! Na pewno jest w wikipedii, wpisuję zatem paluch i voilà! Jest!

                                                 Paluch

Dostojna, dobrze zbudowana sylwetka sugerowała, że to pewnie reprezentant tzw. ulicznego nurtu. Ale to chyba jakiś jego kolega, bo tu jest ich pięciu, stojących ramię w ramię jak przystało na ulicznych braci (braci się nie traci!), a ten nasz Paluch podobno jest solistą.

Znów wracam na youtube i idąc ustalonym tropem, wpisuję 'paluch uliczny rap'. Jest Firma, jest Roman Bosski. Jest i Paluch! No strzał w dziesiątkę! Ulicznik z krwi i kości! Łysy, jak jego kolega z wikipedii, rapuje: "kto jest sobą a która kurwa udaje... wczuj się kurwa w rolę... ludziom nie ufaj ... tych prawdziwych jest niewielu". Paluch zapewnia słuchaczy, że komu nie podać ręki teraz to wieeeeeee. Gratulujemy, Paluchu! W końcu mocny uliczny przekaz, podany w niebanalny metaforyczny sposób! A jaka oryginalna tematyka!

No dobra, ustaliliśmy kim jest Paluch i czego udało mu się już w życiu dowiedzieć. Pora więc znaleźć diss tegoż jegomościa na Tedego i Fokusa. Znajduję zatem kawałek "Wiarygodność". Zaczyna się bit, przypominają się czasy, gdy starsza siostra dostała na pierwszą komunię, najnowszej generacji Commodore 64. Podkłady w gierkach brzmiały podobnie. No ale nic, jak wiadomo siła ulicznego rapu tkwi nie w melodyjkach, a w przekazie!  Paluch nawija "forte", to znaczy, że jak przystało na ulicznego rapera, drze się gardłowo, usiłując uzyskać jak najniższy i najgroźniejszy głos. Brzmi to jak zwykle w takich przypadkach, ale pozytyw jest taki, że tak rapującym raperom dość szybko pada gardło.

Wsłuchuję się w treść: "kurwy zaganiają... sapie zaganiara ... - i z grubej rury - WIARYGOOOOODNOOOOŚĆ". Na plecy aż ciary spadły pod wpływem ostrego, PRAWDZIWEGO przekazu! Cofnąłem, by wsłuchać się w dissujące linijki. Pojedyńcze co prawda, ale w końcu jak się ma taką siłę przekazu, to rywale i tak się nie podniosą. Właściwie obaj dostali K.O. w jednej linijce:

"Nagrywają z Dodą, grają psa w serialach/to jakby swoim fanom jechali po matkach/gardzę takim szajsem, wypowiadam walkę/w ryju już ci zaschło jakbyś wódę zagryzł talkiem"

Dalej jest o zaganiarach i wiarygodności. Paluch ją ma, tamci jej nie mają itd. 

Wszyscy głowimy się co zrobi Tede i Fokus, żeby pokonać tak utalentowanego, niesztampowego, nie bójmy się użyć tego słowa, artystę. Będą musieli połączyć siły, najlepiej zaprosić jeszcze do pomocy Rahima i NumerRaza. No ale Numer ma rodzinę - pewnie mało czasu ostatnio. Fokus nagrał z Dodą - pewnie jej nastoletnie fanki nie dają mu żyć. Tede - gra psa w serialu, jako pies nie będzie odpowiadał, żeby niepotrzebnie nie urazić ulicznika Palucha. Może Rahim? Właściwie nie wiem co robi Rahim. Ale, ze stratą dla bitewnego rapu, chyba ma inne sprawy na głowie.

Zatem... Wygrałeś Paluch walkowerem, gratulujemy.

 Kawałek do posłuchania: 

                                 

niedziela, 25 września 2011

Evidence: "Cats and dogs" - Recenzja


        Jeśli miałbym postawić jakiegoś rapera na antypodach w stosunku do Jaya-Z, byłby to właśnie Evidence. Takich biegunowych różnic jest wiele - jeden do bólu bogaty, drugi raczej średnia krajowa, jeden jest chorym na manię wielkości egomaniakiem, drugi jest skromny. Wreszcie gdy ten pierwszy preferuje pisać czeki, ten drugi woli się skupić na pisaniu rymów.

     Do tych ostatnich na tym albumie akurat nie można się przyczepić. Evidence doskonale wie co to technika rymowania i jak się nią odpowiednio posłużyć, kiedy rzucić podwójny na końcu wersu, a kiedy rym krzyżowy w środku (tak, wiem Jay-Z też to wie, może nawet i lepiej). Jednak najważniejszą różnicą między obydwoma panami, na niekorzyść naszego dzisiejszego bohatera, to flow. Podczas gdy Jay-Z może robić z nim nieomal wszystko, ten drugi jest niestety żółwiem.
     Nie jest to zresztą jakaś nowo przypadła bolączka. Evidence zwie siebie samego, nomen omen, Mr. Slow Flow. Nie da się jednak ukryć, że to słynne leniwe flow, jak na dzisiejsze czasy, jest zwyczajnie mocno średnie. Owszem, sprawdza się w wielu numerach, ale na dłuższą metę, w obrębie całej piosenki/płyty/kariery staje się monotonne, żeby nie powiedzieć nużące. Nasz legendarny Wetherman po prostu po każdym bicie wlecze się jak żółw. Niezależnie czy podkład ma 60 czy 100 bpmów, Ev zawsze leci (prawie) tak samo. Pooooowooooli, bez pośpieeeeeechu, seeeennie.
      Nie ma co z tego powodu czynić większych wyrzutów jego drugiej solówce. W końcu to żadne novum, można się było tego spodziewać i jak liczyłeś, że na tym albumie Weatherman urządzi sobie wokalne fajerwerki, no to się niestety przeliczyłeś. Są na tej płycie bity, które aż proszą się o jakieś przyśpieszenia, kombinacje ("Where you from", "Falling down"), no ale chciał czy nie chciał, ich nie ma.

      Na szczęście dla bohatera tej recenzji, nie samym "flołem" słuchacz żyje. Evidence potrafi zaciekawić liryką i tematyką. Na tę drugą składają się głównie zapiski z życia rapera, album jest mocno autobiograficzny. Ev relacjonuje na nim swoją walkę z życiem, z bolączkami dnia codziennego. Przykładem kawałka, w którym przewija się ból egzystencji i przemijania prowadzący do krwawienia serca ("Took the jacket off, saw blood on my sleeves/ when you wear  your heart there, this the puddle it leaves") jest "I don't need love". Utwór jest pełen wersów chwytających za serce ("While Kanye was chasing Spaceships all over the nation/ I was at the gravesite, face on the pavement"), przepełnionych konfesyjną odwagą. Mało który raper potrafi nawijać tak otwarcie o swoich słabościach w obliczu tragedii jaką jest utrata najbliższej na świecie osoby - matki.

       Mimo wszystko, Ev na tym krążku pozostaje po stoicku pogodzony z przeciwnościami losu i bólem egzystencji. Mimo, że ich doświadcza, nie narzeka, nie poddaje się, skupiając się na  czerpaniu radości z życia.Ktoś kiedyś powiedział, że człowiek naprawdę pewny siebie nie musi o tej pewności przekonywać, pusząc się i zachowując arogancko. Wedle tej tezy, Ev jest bardzo pewny siebie. Momentami jego skromność jest aż uderzająca. Jeśli Ev się chwali, to swoimi raperskimi umiejętnościami, jeśli rapuje o kasie, to bynajmniej nie po to, żeby się pochwalić jak drogie samochody za nią kupuje: ("Portions of my proceeds is feeding my homies now/ I always shared pretty good for an only child" - Red Carpet).

        Weatherman mimo sukcesu i legendarnego wręcz statusu jego pierwotnego składu Dilated Peoples, pozostał skromnym kolesiem, z którym fajnie by było zapalić jointa (jeśli jednak nie jesteście ziomkami Evidence'a to na jaranie z nim raczej nie możecie liczyć - wyjaśnienie w "Strangers").

       Rapera dość dobrze uzupełnia produkcja i goście. Wśród tych drugich nie ma przypadkowych osób. Albo są to dobrzy znajomi (np. Rakaa czy Termanology), albo uznane nazwiska, które świetnie się odnalazły w tematyce kawałków (Slug, Raekwon, Ras Kass). Relatywnością do warstwy lirycznej albumu, wykazuje się także produkcja. Nie ma tu typowych bangerów, nie usłyszycie Ev'a w klubie (no chyba na to nie liczyliście?) nawet amerykańskim. Po prostu jest to muzyka, którą warto wrzucić na słuchawki i trochę ją pokontemplować.
      Brak bangerów nie oznacza jednak słabych bitów. Wszak Weathermanowi udało się zebrać niezłą producencką śmietankę. Już na wejściu Alchemist w "The liner notes" świetnym, melancholijnym bitem wprowadza w nastrój (żeby nie powiedzieć - w trans). Zresztą Alchemist jest tutaj głównym bohaterem produkcji, dając liderowi DP aż 5 swoich bitów. Oprócz niego uznanie zdobywa bliżej mi nieznany Twiz the beat Pro, którego bit udowadnia, że siła tkwi w prostocie pętli i mocnych bębnach. Nieźle wypada też legendarny DJ Premier z bitem w jego stylu, samplowanym z Mavisa Staplesa.  Na uwagę zasługuje podziemny Rahki, który stworzył ciekawe połączenie dirrtysouthowego tempa cykaczy z raczej nowojorską melodią w "Falling down". Szkoda jedynie, że przez swoje "slow flow" Evidence nie wykorzystuje w pełni potencjału jaki drzemał w tym kawałku. W zasadzie jedyny bit, który może drażnić i kusić do naciśnięcia guzika 'skip' to producencki "popis" Alchemista w "The crash".

       Ad meritum, trzeba przyznać że Evidence na "Cats and dogs" odwalił kawał dobrej roboty. Jego drugie solowe dziecko bije na głowę jego solowy debiut sprzed czterech lat. Płyta, choć pozbawiona superhitów, wyróżniających się na tle reszty bangerów, stanowi spójną całość, którą dobrze jest wrzucić na słuchawki. Jeśli szukacie krążka, który będzie wartościową odskocznią od wszędobylskiego ostatnio w hip-hopie lansu, blichtru, tematycznego pławienia się w luksusach, "Cats and dogs" jest znakomitym wyborem.

wtorek, 30 sierpnia 2011

Czy Lil Wayne porwie Beyonce? Recenzja Carter IV.

    
    Krzyczeli: to jednosezonowa atrakcja! Narzekali: skończył się! Poszedł w pop i rozmienił na drobne! Wieszczyli: odbiło mu! Będzie robił gitarowy country! Tymczasem on wraca. W dobrej kondycji i silny jak zwykle.

     Z lil Waynem jest tak, że albo go kochasz, albo nienawidzisz. Już w intro jego najnowszego krążka słuchacza wita chochliczy śmiech pierwszoplanowego bohatera. Specyficzny, wysoki głos, często przechodzący w skrzek jest czymś, co może drażnić. Jeśli zatem masz już ukształtowaną, negatywną opinię na temat Weeziego, olej ten album. Nie sprawi on, że zmienisz zdanie. Ja Cię do tego nie będę przekonywał, bo to kwestia dogmatu. To jak przekonywać Talibów, by olali Mahometa i uwierzyli w Jezusa Chrystusa. Wszystkich pozostałych zapraszam do lektury. Lil Wayne jest tu bowiem tym samym lil Waynem. Pełnym buty, drażliwej pewności siebie i szyderczego chichotu.

      Początek płyty jest naprawdę mocny. Od pierwszego po Intro, "Blunt blowin'" do szóstego "She will" mamy wspaniałą sekwencję dirrty southowych bangerów, na których aż roi się od panczlajnów i chorych metafor, do jakich przyzwyczaiło słuchacza noworleańskie, cudowne dziecko cracku i Birdmana.  "Blunt blowin" wita nas wersami:

I live it up like these are my last days
If time is money, I'm an hour past paid
Ughh, gunpowder in my hourglass
Niggas faker than some flour in a powder bag

    Błyskotliwe porównania mają swój dalszy ciąg w kolejnych kawałkach. W "Megaman", inspirowanym komputerowym bodajże superbohaterem, Wayne tłumaczy nam swoją playerską proweniencję, na którą składają się dragi, dziwki i wpływ Birdmana ("Faded of the Kush, I'm gone/only 2 years old when daddy bring them hookers home") lub rzuca gangsterskimi panczami, na podwójnych rymach, bawiąc się przy tym słowem ("Tranquilizer in the trunk, put your ass in the sleep, man/ Birdman junior, got the world in my wingspan").

     Gierki słowne, bazujące do podobieństwie brzmieniowym to coś czego jest na tej płycie bez liku.  Jeśli zatem, zamiast zaangażowanych fabularno-konceptualnych zwrotek, oczekujecie lekkiej tematyki, błyskotliwych panczlajnów i wordplayów, odjechanych metafor i porównań, ta płyta jest właśnie dla was. 
    
     "She will" przynosi nam gościnny udział Drake'a w swej sprawdzonej roli, czyli w refrenie. Jego wokal wspaniale uzupełnia, bujający, nowocześnie cykający bit i, momentami wręcz poetyckie w swej formie, spostrzeżenia lil Wayne'a. 
     Przerywnik ("Interlude") pozwala zapoznać się szerszemu gronu słuchaczy z reprezentantem Kansas, Tech N9nem, który od swego ostatniego albumu, zachwyca formą i swym energetycznym, pełnym przyśpieszeń występem, całkowicie przyćmiewa drugiego, uznanego przecież, gościa - Andre 3000. Co ciekawe, sam Wayne w przerywniku nie rapuje.
     "John" to całkiem udana kontynuacja (zarówno w produkcji, jak i rapie) bangera Ricka Rossa, z jego gościnnym udziałem zresztą.  Po prostu if they die today, rember them like John Lennon. 
      "Abortion" reprezentuje nieco spokojniejszy ton w produkcji, choć niekoniecznie odzwierciedla się to w liryce. Weezy pozostaje niespokojną duszą, choć odwołuje się do Boga i dziękuje mu za pomoc w skupieniu się na przyszłości, to robi to w charakterystyczny dla siebie sposób, w kłębach marihuanowego dymu.
      "So special" i "How to love" to kawałki dedykowane kobietom. John Legend wzbogaca ten pierwszy z utworów wokalem, zapewniając, że kobieta przy nim czuje się "so special". Wayne nie pozostaje w tyle i po szarmancku zapewnia, że jego dziewczyna dochodzi pierwsza. Rzekłbyś, prawdziwy dżentelmen. "How to love" udowadnia, że Weezy pozostaje jednym z nielicznych, którym użycie auto-tune'a wychodzi na dobre (przypomnijcie sobie chociażby gościnny udział w refrenie na płycie The Game'a).
      "President Carter" prezentuje chyba najciekawszy bit na płycie i konceptualne podejście do tematu. Raper wykorzystuje zbieżność swojego nazwiska z byłym prezydentem USA, co owocuje wykorzystaniem wycinków politycznych przemówień. Swe przemyślenie kończy stylizacją na prezydencką przemowę, odwołującą się do byłego prezydenta Stanów. Ukazuje w niej zakłamanie i hipokryzję polityków:
      They shoot missiles and nukes
Taking out such a pivotal group
The body count is the physical proof
And they thought drugs were killing the youth

     "It's good" to utwór, do którego nawiązuje tytuł niniejszej recenzji. Goście, zwłaszcza Jadakiss, są w formie. Ale, wykorzystując meteorologiczną metaforykę, jeśli Jada to gradobicie, Drake pozostaje ciszą przed burzą. Potem nadchodzi burza. Nadchodzi lil Wayne. Pamiętacie zapewne utwór H.A.M. z nowej płyty Jaya-Z i Westa. Jay nawija tam o "baby money" innych raperów. Choć nie jest to oczywiste, owe wersy można odebrać jako diss na lil Wayne'a właśnie. Jay zresztą od lat, mimo że na wszystkich patrzy z góry, to czasem "łaskawie" pozwala sobie na zaczepki innych raperów, których nie można jednoznacznie sklasyfikować jako diss czy props. Tak było z Ludacrisem, tak było ze Scarfacem.

     Jednak oni to oni, a Wayne to Wayne. Ten nie puści takiej "podpierdolki" mimo uszu. Dlatego na "It's good" wystosował odpowiedź, która już ewidentnie uderza w Jaya-Z. Nawiązuje do "baby money" i sugeruje porwanie Beyonce, by przekonać się jak bardzo Jay kocha pieniądze swojej kobiety ([pieniądze Beyonce, a nie ją samą! - to diss w dissie!). Na koniec zarzuca Hovie uliczną "nieprawdziwość". Jednym słowem, z jego królewską mością Weezy się nie cacka:
 Talkin ’bout baby money? I got your baby money
Kidnap your bitch, get that ‘how much you love your lady’ money
I know you fake nigga, press your brakes nigga
I’ll take you out, that’s a date nigga
I'm a grown ass blood, stop playin with me
Play asshole and get an ass whippin’
I think you pussy cat ha, hello kitty
I just throw the alley-oop to Drake Griffin

     Zagadką pozostaje pytanie czy Jigga zechce odpowiedzieć. Niejednokrotnie olewał dissy i zaczepki, pokazując, że jest ponad tym. Nie powinien jednak zapominać, że tutaj pozostaje (choć nie oczywistym) prowodyrem.

       Po Outro, posiadacze płyty w wersji deluxe mogą posłuchać jeszcze trzech bonusowych utworów, z których każdy zasługuje na uwagę. "Mirrors" z gościnnym udziałem Brunona (sic!, ;)) Marsa ma duży potencjał komercyjny. A "Two shots" wyrapowane jest na najbardziej oddalonym od planety Ziemi bicie.

     Całość prezentuje się bardzo dobrze. Jeden jedyny skip konieczny jest "zasługą" T-Paina, którego cyfrowo podrasowanego wycia nigdy nie będę mógł znieść. Tak czy owak, płyta na pewno jest jedną z lepszych wydawnictw tego roku. Raperska kondycja lil Wayne'a, uzupełniona świetną produkcją uznanych graczy (m. in. Cool & Dre, Willy Will, Infamous) sprawia, że album podtrzymuje poziom najrówniejszej hip-hopowej serii.