Etykiety

niedziela, 31 lipca 2011

Pih - Dowód Rzeczowy nr 1. Recenzja.




Sukces „Kwiatów Zła” sprawił, że jedna z najbardziej rozpoznawalnych i charakterystycznych person polskiego rapu zmieniła swe pierwotne plany i postanowiła pozostać w rap grze. Mało kto chyba ma wątpliwości, że decyzja Piha była słuszna i dla hip-hopu korzystna. Niczego bowiem polskiemu słuchaczowi tak nie brakuje, jak wyrazistych osobowości, które na polu masowo produkowanych raperów-klonów wyróżniałyby się charakterystycznym stylem, mocnym acz niegłupim przekazem i ciekawą formą. Pih wszystkie te zalety już dawno posiadł, choć w przypadku jego kolejnych wydawnictw zawsze miałem lekki niedosyt i poczucie, że reprezentant Białegostoku ma większy potencjał niźli to prezentuje na swych solowych czy kooperacyjnych projektach. Tak było do czasu „Kwiatów Zła”. W domyśle ostatnia płyta Piha wprowadziła do polskiego hip-hopu zupełnie nową jakość. Przesiąknięta z jednej strony radykalnym i najeżonym mocnymi punchline’ami braggadoccio, a z drugiej pełna mrocznej metaforyki, stylizowanych na horror tekstów, niepozbawionych przy tym lirycznej głębi z marszu podbiła serca słuchaczy, co zaowocowało, pierwszą w karierze, Białostoczanina Złotą Płytą.

Sukces sprawił jednak, że oczekiwania w stosunku do Piha wzrosły. Podsycał je zresztą sam raper, wielokrotnie powtarzając, że pierwsza część tryptyku, czyli „Dowód Rzeczowy nr 1” będzie jego najlepszą i najbardziej dopracowaną lirycznie płytą. Promocja jest promocją, ale z obietnicami bywa różnie. Sprawdźmy więc, czy Pih dotrzymał słowa.

Początek płyty wprowadza znaną już słuchaczowi mroczną i złowieszczą stylizację. Niespokojne szepty, urywane jęki i złowieszcze odgłosy mogą powodować dreszcze, potęgowane jeszcze jakąś dziwną, równie złowieszczą melodią. Bardziej wprawione ucho rozpozna w nim łacińską pieśń liturgiczną Salve Festa Dies, z tymże puszczoną od tyłu. Odwróconą jak Krzyż, można by rzec. Pierwszy doskonały koncept tej płyty, nasuwający słuchaczowi skojarzenia z satanizmem, którego subtelne tony w twórczości Piha już wybrzmiewały. Intro płynnie przechodzi w pierwszy kawałek. Mroczne, niespokojne pianinko, wycie wiatru, skrzypienie drzwi – wszystko to tylko smaczki, budujące klimat jednego z najlepszych polskich storytellingów. Wykreowany na psychopatycznego mordercę raper jeszcze raz udowadnia, że w klimatach horrorcore nie ma sobie równych. Ciekawe metafory, oryginalna fabuła rozgrywająca się w szpitalu psychiatrycznym służy Pihowi do wykrzyczenia swej nienawiści, a także do zaprezentowania swych radykalnych poglądów. Nie można było wymarzyć sobie lepszego początku.

Kolejne dwa kawałki tylko potwierdzają formę rapera. Wykrzyczane charakterystycznym, cienkim jak ostrze skalpela w rękach psychopaty głosem, linijki udowadniają, że Pih pozostaje w ścisłej czołówce bitewnych raperów w tym kraju.

Po „Ambicje nie dają mi żyć” i „Brutalnej leksyce” przychodzi kolej na zaprezentowanie bardziej rozkminkowej strony charakteru. Piąty kawałek to studium przemijania, zatytułowany „Czas”. Bogate skojarzenia, spojrzenie na omawianą kwestię przez wiele różnych pryzmatów to naprawdę coś, co powinno zdobyć uznanie słuchaczy, nawet niekoniecznie ograniczających się do rapu. Warto też zwrócić uwagę na przesiąknięte symboliką wstawki – gdzieś tam w tle wieje wiatr, tyka zegar. Są to rzeczy, na które niewielu zwraca uwagę, a którymi Pih i jego producencka świta od zawsze posługiwała się po mistrzowsku.

Obudzony w „Czasie” pesymistyczny ton przelewa się na kolejny kawałek. Tutaj raper wychodzi od szczegółu do ogółu posługując się charakterystycznymi dla siebie, przesiąkniętymi smutkiem metaforami i porównaniami. Bezpośredni zwrot do słuchacza to gest „wyciągniętej ręki”. W ostatniej szesnastce pojawia się bowiem powiew optymizmu i kilka zapadających w pamięci i dodających otuchy sentencji.

Potem przychodzi czas na „Femme Fatale”. Na naprawdę świetnym bicie Pih „rozpędza się” ze swoimi emocjami wywołanymi jakąś niezdrową fascynacją kobietą przeklętą. Tutaj raper zbliża się stylistyką i treścią do dekadentów chyba najbardziej w swojej karierze. Porównanie orgazmu do rozgrzeszenia, mariaż brzydoty z pięknem tworzą poezję brudu, której nie powstydziłby się Tetmajer czy Baudelaire.

To dopiero półmetek i można było się spodziewać, że płyta jest na dobrej drodze do tego by przeskoczyć poprzeczkę ustawioną przez pokrytą złotem poprzedniczkę. Niestety w drugiej części cały klimat siada. Nie zrozumcie mnie źle, lirycznie to nadal poziom nieosiągalny dla większości polskich raperów. Ale ani wojenna metaforyka w „Gloria Victis”, ani wykrzyczana w stronę niesprecyzowanych (wyimaginowanych?) wrogów w „Puszce Pandory” nienawiść już nie powala. Mające zapewne wprowadzić trochę pozytywu w mocno mroczny klimat płyty kawałki „Dokument” i „Szyja” jedynie wprowadzają niespójność w całość. O ile „Szyja” ma jeszcze dobry, energetyczny bit, a Pih rzuca pijackimi panczami na lewo i prawo, o tyle osiedlowy „Dokument” to kawałek zwyczajnie wtórny i słaby. Podobnie jest ze „Śniadaniem Mistrzów”. Bit, mimo że ciekawy, nie pasuje ani do Piha, ani do tematyki kawałka. Goście nie ratują sytuacji. Pezet jeszcze daję radę, z leniwym flow wypluwając swoje podwójne. Niestety zostawiony na koniec Peja już tylko klepie sylabizowane banały, a szkoda bo wprowadzone przez niego ostatnio kombinacje z flow potrafiły przynieść ciekawy efekt. Goście wypadają słabo także w „Szatańskich Wersetach”. Odnajdujący się w takich horrorcore’owo-bitewnych klimatach Słoń jeszcze jakoś się broni, jednak Kaczor i Sheller sprawiają, że po zwrotce Piha ma się ochotę wyłączyć kawałek. Ostatecznie trochę szkoda, bo wejście Piha i cała jego szesnastka to naprawdę jeden z najmocniejszych momentów tej płyty. Na koniec zostaje jeszcze dedykowany Chadzie utwór, znany już słuchaczom z singlowego teledysku. Idea szczytna i warta propsów, sam utwór jedynie poprawny.

Podsumowując, „Dowód Rzeczowy nr 1” jest płytą dobrą, mieszczącą się na pewno w pierwszej piątce tego dość mocnego w polskim hip-hopie roku. Nie ma jednak już tej siły i świeżości „Kwiatów Zła”. A klimat jest dość mocno oparty na tym co już słyszeliśmy. To, że oprócz sępów i czarnych kruków, pojawiają się jeszcze marabuty nie sprawi, że Pih uniknie posądzeń o wtórność i odcinanie kuponów. Wszak biblijne odwołania i mroczna metaforyka to rzeczy, które już doskonale znamy i które się przejadają. Potencjał białostoczanina jest jednak ogromny. Stąd można mieć nadzieję, że na kolejnych „Dowodach” raper bardziej poeksperymentuje z klimatem i wyjdzie ze skostniałych już schematów.

Hans Solo - kawałek po kawałku.




Najnowsze dzieło Hansa to płyta na którą czekałem od momentu jej pierwszej zapowiedzi. Poznaniak niejednokrotnie udowodnił, że na jego produkcje czekać warto. Mimo iż zaliczył po drodze wiele mniejszych lub większych wpadek, to kawałki takie jak "Pies", "Siła" czy "Gniew" każą oczekiwać rapu na najwyższym poziomie. Zobaczmy zatem czy na ten poziom udało się wspiąć jego najnowszemu dziecku.

Intro wita nas, trochę już charakterystycznym dla Hansa, swojskim i przaśnym, melodyjnym podśpiewywaniem. Hans „umie zapierdolić”, „nagrywa ósmą płytę” itd., sztampowe bragga i nic ponadto. Ale to w końcu tylko intro.

Pierdol się Hans - zaczyna się jeszcze bardziej przaśnie – „ale urwał” było śmieszne tylko w oryginale i tylko za pierwszym razem. Szkoda, że Hans też popadł w tę manię łapania się każdego gorącego kotleta, który wysmaży Internet. Znów bragga, ale bragga ma sens wtedy kiedy pojawiają się pancze, tutaj ich nie ma. Technika przyzwoita. To akurat u Hansa nigdy nie zawodziło.

300 – tutaj już przaśność sięga zenitu. Tradycja i wóda/duma, czyli kolejny kawałek na weselną modłę, pokazujący, że Hans jest tzw. „prawdziwym Polakiem”, co to „lubi se golnąć”, bo „kto nie pije podpierdala”. Tutaj nawet flow brzmi jak z przyśpiewki weselnej. Łoj dana, dana. Kawałek dla koneserów wiejskich wesel, zakończonych ciężkim zgonem pod stodołą. Na koniec mocna pointa - „A krytyk właśnie zesrał się” – to o mnie. No tak, na ten kawałek można tylko nasrać.

Odetchnąć pełną piersią – ten numer to historie wspominkowe na melancholijnym bicie. Dobra zwrotka Deepa. Hans przeciętnie. Wiśnia, trzeba przyznać, trzyma równy poziom. Od Ski Składu zero progresu.

Nudne – dobry kawałek. Sarkastyczny ton Hansa, opowiadającego o niedobrych skutkach doskwierającej nudy, z której niektórzy robią sobie pretekst pozwalający na bylejakość życia. Dobry tekst, bogaty w sample podkład, doprawiony jeszcze skreczami sprawiają, że to jeden z najlepszych kawałków na płycie.

Polak wyjątkowy – Hans wciela się w rolę tzw. „typowego Polaka” - leniwego, zawistnego krętaczka – Polaczka. Temat wałkowany już na pierwszej płycie z Deepem. Refren znów niebezpiecznie melodyjny.  Hans po prostu kocha epatować „polaczkowatością”.

Kac – Ron prezentuje poziom demówek sprzed 10 lat. Przymiotnikowo–zaimkowe rymy i wymuszone flow. Kawałek oczywiście o swojskim, polskim chlaniu i kacu po nim. Burackie chlanie kończy się kacem. Jest i pointa – „a teraz kac – nie trzeba było tyle chlać”. Aha. Skip.

Dopóki jestem – dobry energetyczny podkład wzbogacony o zsamplowaną, a może syntetyczną, kobzę, a na nim Hans operującym ciekawym flow, przekazujący swój osobisty kodeks postępowania. Solidny, podnoszący na duchu track, w którym, dla spotęgowania motywującego wydźwięku, użyto słynnego cuta z Mobb Deepów „Forever stay alive infamous motherfuckers ‘till we die”.

Syjon – tu dla odmiany witają nas lajtowe, lekko raggae’ujące gitarki. Numer traktuje o nieustannym poszukiwaniu szczęścia, o tym by doceniać to co się ma. Subtelnie i bezpretensjonalnie filozofujący Hans to coś, co może się podobać. Chill-outujący refren wspaniale uzupełnia całość.

Wierzyć – kolejny numer z kręgu tych rozkminkowych. Hans bezokolicznikowo opowiadający o credo na tle powszechnego w dzisiejszym świecie banału. Bit, jak poprzednio oparty o gitarowe granie, choć tym razem dużo ostrzejsze.

Sam – tym sposobem dochodzimy do chyba najlepszego kawałka na płycie. Spokojny, hipnotyzujący podkład i na nim raper doceniający chwile samotności, które budzą głębokie refleksje. Mocno uduchowione, pełne emocji wersy. Samotność to stan umysłu. Wszystko tu jest 10/10; tekst, flow, technika, bit. Prawdziwa perełka tej płyty.  

Babilon – refren upstrzony częstochowskimi rymami; Hans znowu podśpiewuje. Mnie ta maniera totalnie odrzuca. Niby reggae’owa stylizacja, ale reggae znów weselne. W pewnym momencie wchodzą ostre gitary, co brzmi nieźle, niestety ów moment trwa kilka sekund i znów doświadczamy „Babilonie/płonie” śpiewane przez kolesia, który pewnie też gra z zespołem po weselach, ale jak trzeba to i „reggae” zaśpiewa. Tematyka to: zły kapitalizm, zły system, Babilon bla bla bla. Ile takich kawałków słyszeliśmy? 100? No to ten jest najgorszy.

Zmywam – kawałek zaangażowany politycznie. Orzeł tarza się w gównie, świnie siedzą przy korycie. Klasa polityczna sięgnęła bruku i takie tam. Sztampa. „Nie czujesz, że frazesy dudnią jak dzwon” rymuje Hans. Otóż czuję doskonale.

Węże – pierwsza część tego kawałka jest dość udana, ulubiona przez Hansa drugoosobowa narracja, rozkminkowe wersy o podwójnym sumieniu, zwieńczona mocnym, sugestywnym refrenem. Niestety kolejne części już takie nie są, głównie z powodu gościa. W kolejnej partii rapuje niejaki Stachu, glos nieco podobny do Joki i na tym podobieństwa się niestety kończą. Żenujące „wziąść” i teksty o robieniu pały, śmierdzeniu jak gówno i takie tam. Miało być mądrze i moralizatorsko. Niestety efekt jest mniej więcej taki, jakby ktoś puścił śmierdzącego cichacza u cioci na imieninach. Jedyne co ratuje tego kolesia przed ostateczną katastrofą, to niezła technika i flow. W trzeciej części Hans zaczyna śpiewać. Tym razem nie przypomina już weselnego wodzireja, a ministranta, a szkoda bo tym zaciąganiem marnuje jeden z lepszych bitów tej płyty. Damski wokal na końcu nieco poprawia obraz całości.

ZłoTo – zabawa słowem, tu Hans, na naprawdę znakomicie zaaranżowanym bicie, wchodzi na wyższy poziom abstrakcji i przedstawia dość złożone studium zła, a może złota, jako symbolu materializmu? A może na jedno wychodzi? Spróbujcie rozkminić to sami, bo kawałek jest warty polecenia.

Podsumowując, nowa solówka Hansa to płyta strasznie chimeryczna. Utwory takie jak Sam, ZłoTo, Syjon, Dopóki jestem to prawdziwe perełki. Niestety reszta już albo mocno średnia, albo żenująco słaba. Przede wszystkim Hans nie powinien śpiewać czy tam podśpiewywać. Nie będzie drugim Mesem. Zresztą to zupełnie inny rodzaj podśpiewywania, który przybliża go właśnie do stylistyki przaśno-weselnej. Weselna przaśność towarzyszy Hansowi także w sferze tematyki, nigdy go nie opuszczała na dłużej, a szkoda. Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic do patriotyzmu Hansa i tej emanacji polskością, sęk w tym, że dobiera do tego elementy najbardziej dla tej polskości wstydliwe. I nawet gdy ma to ewidentnie sarkastyczny wydźwięk, pozostawia niesmak. Nie sposób jednak odmówić Hansowi lirycznych umiejętności. Kiedy dotyka głębszych, bardziej refleksyjnych tematów, gdy tworzy psychologiczno-socjologiczne obrazy, brzmi przekonująco i ciekawie. Naprawdę niewielu raperów w tym kraju potrafi pisać tak głębokie, dobrze zrymowane zwrotki. Tym większy żal, że zamiast skupić się na nich, ucieka w kiczowatą przaśność. Pochwały należą się Deepowi, Ronowi, Bobikowi i wreszcie samemu Hansowi za podkłady. Ostatecznie wychodzi jakieś 5/10.

The Game, Dr. Dre, Snoop Dogg - Drug Test

    W oczekiwaniu na RED Album i Detox (ile to już lat Dre?!), The Game puścił w internet nowy utwór, zatytułowany Drug Test. Nowoczesne bit, nowoczesne brzmienie. Nasuwa się pytanie - czy nie za nowoczesne?
   Nie wydaje wam się, że panowie Dre i Game brzmią na tym tracku jakoś "nieswojo"? Czy takim gangsterom (może eks-gangsterom?) naprawdę pasuje wszędobylski ostatnio autotune? To co się sprawdza u Drake'a i Lil' Wayne'a niekoniecznie będzie korzystne dla ciebie Dre. Raczej nie tego oczekują twoi fani...


sobota, 30 lipca 2011

Jay-Z/Kanye West - Watch the Throne. Zapowiedź tego co nas czeka.



Najbardziej oczekiwany projekt tego roku, który jest wynikiem fuzji Jaya-Z i Kanye’go Westa, jest zarazem najpilniej strzeżonym projektem. Obydwaj panowie robią wszystko, aby nie doszło do wycieku, a w Internecie co rusz pojawiają się pliki domorosłych raperów, którzy sygnują swoje kawałki tytułem płyty tego duetu, licząc na wypromowanie się. Album oficjalnie ma wyjść 8. sierpnia.

My jednak już dzisiaj dajemy wam przedsmak tego co nas czeka. Miesiąc temu Jay zaprosił kilku dziennikarzy na przedpremierowy odsłuch płyty. Puścił im 11 kawałków, zastrzegając, że sam jeszcze nie wie, które z nich znajdą się na płycie, a które nie. Wśród zgromadzonych był dziennikarz Rolling Stones, dzięki któremu, możecie tutaj przeczytać o czym i jaka będzie płyta Hovy i Yeezy’ego.

1.      No church – pierwszy track jest podobno ulubionym kawałkiem Jiggi ze wszystkich. Apokaliptyczne brzmiący bit z diabolicznym, chwytliwym refrenem o religii i sile. A na nim Jay, rzucający cwane dwuwersy o Sokratesie, Platonie, Jezusie oraz sobie i Kanyem. No tak, Jay pewnie stawia siebie wyżej od Jezusa. Kanye rapuje o dragach i seksie.

2.      Lift off – podobno będziecie zdziwieni, jeśli ten numer nie stanie się radiowym hitem. Dziennikarz RolingStones zapewnia, że słuchacze padną z wrażenia pod wpływem tego pełnego triumfu kawałka.

3.      Tutaj Jay nie podał tytułu, ale utwór ma być pełny chełpliwych wersów. Nikt przecież nie chwali sam siebie tak świetnie, jak ci dwaj panowie. Kanye wpadł na pomysł by w tym kawałku wstawić cytat z głupkowatej amerykańskiej komedii „Ostrza chwały”. Śmiać się czy płakać? Pożyjemy, zobaczymy.

4.      Czwarty kawałek, to znany już „Otis”, oparty na samplu piosenki Otia Reddinga „Try a little tenderness”. Nie ma o czym pisać, lepiej posłuchać: 

5.      Watch the throne – nie jest to track w całości oparty o braggadoccio, jakby się można było spodziewać. Jay i Kanye rzucają w nim dość osobiste wersy adresowane do swych hipotetycznych, przyszłych dzieci. Trzeba przyznać ciekawy koncept. Smaczku dodaje fakt komentarz Jaya, w którym stwierdził, że to jeden z 3 najlepszych występów Kanyego w karierze.

6.      Kolejny utwór ma nieco rzewną melodię, opartą na samplu z Andrea Bocelliego. Jay i Kanye prezentują swój międzynarodowy lajfstajl w cwanych wersach. Skąd my to znamy…

7.      Agresywne wersy duetu. Jeden z nich odsyła do hitu YC – „Rack on Racks”.

8.      A tutaj nowość. Panowie bawią się dubstepem (Mes może być dumny – był pierwszy!). Jay w tym kawałku mitologizuje swą hustlerską przeszłość po raz tysięczny. Redaktor zapewnia jednak, że w tym kawałku to nadal robi wrażenie.

9.      Mały przerywnik, w którym Kanye rozważa temat przestępstw popełnianych przez czarnych na czarnych.

10.  Ten numer będzie nosił prawdopodobnie tytuł „Made in America”. A na nim jeden z dwóch gościnnych udziałów na tej płycie Franka Oceana.

11.  Ostatni z udostępnionych dziennikarzom tracków ma nosić tytuł „I love you so”. Jay i Yeezy mają na nim przewinąć kilka markotnych wersów na temat zdrajców i niewdzięczników, oczywiście niewymienionych z imienia. Beanie Sigel się pewnie ucieszy…

      Tak oto dobiegliśmy końca tego przeglądu. Trzeba pamiętać, że zapewne nie wszystkie z opisanych kawałków ostatecznie trafią na płytę, co udowadnia opublikowana w międzyczasie tracklista. Można jednak przyjąć, że w większości numery z płyty pokryją się z opisanymi. Jak widać, próżno spodziewać się rewolucji w sferze tematyki. Ale ten duet już nie raz udowodnił, że o tym samym można na różne sposoby i zawsze ciekawie. Czy tak będzie i tym razem? Przekonamy się 8. sierpnia.