Etykiety

wtorek, 9 sierpnia 2011

Jay-Z & Kanye West - Watch the throne - recenzja.

                                                     
 
    Długo oczekiwana i szumnie zapowiadana płyta wreszcie się ukazała. Jay-Z udowodnił na niej, że jest jak wino. Niestety tanie. Im starszy, tym więcej w nim siary. Siary czy też obciachu, wszystko jedno. "Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym" śpiewał Markowski, ale Jay-Z chyba nigdy nie słuchał Perfectu, a szkoda. Ten album dobitnie pokazuje, że od Black Albumu Jigga cofa się w rozwoju. Nie chodzi tu nawet o technikę, formę, flow. Chodzi o tematykę. Odkąd stał się biznesmenem, CEO, właścicielem kilku firm, współudziałowcem klubów sportowych etc., zwyczajnie brakuje mu tematów. Dlatego ucieka w przechwałki na temat tego jaki jest bogaty, jak daleko i bogato może podróżować i jaki jest przy tym cool i szczęśliwy. Niestety coraz częściej brzmi to jak zaklinanie rzeczywistości. I kiedy już milion razy usłyszycie różne kombinacje słów: dolar, bogactwo, fancy cars, maybach, louis vitton, gucci, rolls royce itd., to nagle okazuje się, że poza tym zostało niewiele. A szkoda, bo obaj panowie rapować potrafią. I o ile Jay jest lepszym raperem, to jednak Kanye pozostaje wartościowszym artystą. Jego teksty na tej płycie są często dużo głębsze i ciekawsze niż te Jaya. 

       Płyta zaczyna się nieźle. Panowie, na solidnym bicie, porównują swój rap do religii. Jay wplata siebie i kolegę w poczet takich person jak Platon, Sokrates czy Jezus Chrystus, wspomina hustlerską przeszłość z której doszedł do dzisiejszego statusu światowej gwiazdy. Bohaterem pierwszoplanowym tego kawałka staje się jednak Kanye już od pierwszych wersów, płynnie przechodząc z błyskotliwych porównań do relacji damsko-męskich: ("Coke on her black skin made a stripe like a zebra/I call that jungle fever/you will not control the threesome/just roll the weed up until I get me some/we formed a new religion/no sins as long as there's permission'/and deception is the only felony/so never fuck nobody wit'out tellin' me".

      Dalej jest niestety gorzej. "Lift off" to kawałek nie do strawienia. Beyonce nigdy nie należała do moich ulubionych wokalistek, ale tutaj jej wycie staje się po prostu nieznośne. Podobnie jest zresztą z autotune'owym wyciem Kanyego. Jayowi wyrapowującemu, nie tak przecież dawno, śmierć auto-tune'owi już to nie przeszkadza? Ciekawe. Być może jednak, kawałek stanie się hitem radiowym i będzie wymieniany w jednym rzędzie z wytworami takich gwiazdeczek jak Bruno Mars czy Justin Bieber.

      Potem znowu wkraczamy w świat nowobogackich przechwałek. Weźmy na przykład "Niggas in Paris". Ktoś mógłby pomyśleć, że to jakaś głęboka metafora, ale nic bardziej mylnego. Jaya i Kanyego stać na Paryż, w Otisie Jaya stać na Kubę, na której pali cygara rzekomo z Fidelem Castro, bo chyba brak mu innych skojarzeń z tym krajem. Na brzmiącej jak Swizz Beatz w 2000r. produkcji, Hova rapuje, że on supposed to be locked up, ale jednak jest bogaty. Po 20 latach kariery można śmiało powiedzieć, że to już ostre dławienie się własnym ogonem, zwłaszcza, że takie "przemyślenia" rzucał 10 lat temu w dużo ciekawszy sposób. Niewiele lepszy Kanye przyjmuję rolę Boga, do którego łazienki ty, czy raczej twoja dziewczyna, może się doczołgać i udowadniać mu na 100 sposobów, że zasługuje na to bogactwo dookoła. Zieeew.

        Podobnie jest na wspomnianym "Otisie", z tymże tam supernowoczesne wymogi brzmieniowe kazały pociąć sampel tak krótko, że robi się z tego denerwująca kakofonia. Dlatego jak po nim, rozpoczyna się "Gotta have it" odczuwa się wrażenie, że ktoś na chwilę zabrał nas z zasyfiałego zadupia, pełnego straganowego wrzasku, na spokojną, ciepłą plażę w ekskluzywnym kurorcie. Arabsko-brzmiący, nieco melancholijny sampel, spokojnie kołysze, przypominając czasy big pimpin. Żebyście mnie źle nie zrozumieli, w dalszym ciągu jest to głównie braggadoccio, w którym chwalą się nie umiejętnościami, a bogactwem, ale w końcu brzmi to dobrze. Dobry bit uzupełniają nareszcie dobre linijki, Jay bawi się słowem jak za dawnych lat, nawiązując np. do Richarda Pryora ("Bueller had a Mueller, but I switched it for a Mille/cause I'm richer, and prior to this shit was movin' freebase"), Kanye świetnie wchodzi w bit, rapując bujającym flow, jak to zawistna biała Ameryka, próbuje zburzyć jego małżeństwo z pieniędzmi. Dobrym pomysłem okazało się, "klasyczne" w hip-hopowych duetach, rozwiązanie polegające na rapowaniu kilku wersów na przemian.

        "Murder to excellence", pod względem brzmienia, przenosi nas w klimaty z ostatniej solówki Westa. Bit brzmi nowocześnie, głównie za sprawą bębnów, które są wspaniale uzupełniane samplowanym chórem żeńskim. Tutaj nowoczesność wreszcie nie jest synonimem przekombinowania. Raperzy w końcu dotykają poważniejszego i głębszego (choć trudno powiedzieć, że oryginalnego) tematu. Jigga pokrótce wprowadza w dość "wewnętrzny" problem czarnych Amerykanów, nawiązując do Danroya Henry'ego, zastrzelonego przez policjantów. Głównie Jayowi chodzi o to, by czarny nie patrzył na czarnego jak na wroga, bo grają w jednej drużynie, przedstawiając siebie jako reprezentanta czarnej mentalności w wielkim świecie ("I'm out here fighting for you/don't increase my stressload/niggas watching the throne/ very happy to be/power to the people, when you see me, see you"). Kanye bawi się słowem, opowiadając o powszechności zjawiska "black on black murder" ("and I'm from the murder capitol/where they murder for capital/heard about at least 3 killings this afternoon/looking at the news like "damn! I was just with him after school"). Dramatyzmu dodaje wyśpiewywany przez Kanyego refren. Co charakterystyczne, bit ewoluuje, najpierw poprzez kombinacje jednego sampla, by płynnie przejść w inny. Brzmi jak te z "My beatiful dark twisted fantasy" i byłem zaskoczony, gdy przeczytałem, że robił go nie Kanye, a Swizz Beatz, który ostatnio chce brzmieć bardziej jak DJ Tiesto niż producent hip-hopowy.

      Z zasługujących na uwagę, ciekawszych lirycznie kawałków, wyróżnić trzeba jeszcze "New Day". RZA zrobił do niego spokojny, pełen chandry bit, który ubarwiony został niestety auto-tune'owym, rzewnym śpiewem. To co jest siłą tego numeru to tekst. Kanye, pełen ironii, rapuje o tym, że nigdy nie wychowa dziecka na swoje podobieństwo. Zabroni mu mieć ego i własne zdanie, wychowa go tak, by ożenił się z pierwszą miłością, głosował na republikanów, by nikt nie pomyślał, że śmie nie kochać białych ludzi itd. Ten smutny kawałek ukazuje jak społeczeństwo stara się wymuszać zachowania jednostki na własne podobieństwo, jak tłum przeciętnych próbuje ściągnąć na swój poziom, tych którzy ośmielili się latać wyżej. Jeden z nielicznych ciekawych konceptów tej płyty.

      Ostatnią już perełką jest "That's my bitch" - ciekawy, "rozpędzający się" syntetyczny bit, okraszony bardzo przyjemnych dla ucha, żeńskim wokalem. A do tego bezczelne flow Kanyego i Jaya, rapujących dość błyskotliwe, pełną pewności siebie zwrotki o swoich "dziwkach", jak czarni raperzy zwykli nazywać swoje sympatie. Niestety z perełek to tyle. Ciekawe jest jeszcze tylko mocno bluesowe "The Joy", niepokojąco brzmiące "Primetime" i lekko dubstepujące "Illest motherfucka alive" z patetycznym chórem rodem z filharmonii. Reszta brzmi albo przeciętnie, jak np. znów quasi-dubstepowe "Who gon stop me" czy też "Why I love you", które trochę przypomina ostatnie dokonania Eminema lub całkiem słabo jak "HAM" czy przekombinowane nowoczesnością "Welcome to the Jungle", o kawałku z Beyonce nie wspominając.

       Ostatecznie, płyta na pewno nie jest kandydatem na klasyka, ale też nie jest kompletną klapą. Są na niej i perełki, takie jak, głównie za sprawą tekstu, "New day", "Murder to excellence" czy "Gotta have it". Ale są też i całkowite nieporozumienia. Fanom matematycznego przeliczania muzyki zaproponowałbym ocenę 6/10.


8 komentarzy:

  1. CHUJOWE, ZA DŁUGIE NAWET NIE CZYTAM, ALE JAK KTOŚ DAJE PŁYCIE ROKU 6/10 TO MUSIAŁ SIĘ Z FALLUSEM NA MÓZGI POZAMIENIAĆ.

    OdpowiedzUsuń
  2. żal takie długie recenzje jeszcze w wakacje

    OdpowiedzUsuń
  3. perfekcyjna recenzja, wyczerpująca temat. ja bym leciutko zaniżył ocenę na 5/10

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja dałbym jednak troszkę wyżej. Ale po części podzielam zdanie autora. (btw. może troszkę za długie, ale wystarczy pogrubić ważne fragmenty i ten efekt zniknie :))

    OdpowiedzUsuń
  5. Dzięki za opinie i sugestie. Na przyszłość na pewno pomyślę o tym.

    OdpowiedzUsuń
  6. poki co plyta roku 9/10

    OdpowiedzUsuń
  7. Watch The Throne > Hip-Hop

    OdpowiedzUsuń