Etykiety

wtorek, 30 sierpnia 2011

Czy Lil Wayne porwie Beyonce? Recenzja Carter IV.

    
    Krzyczeli: to jednosezonowa atrakcja! Narzekali: skończył się! Poszedł w pop i rozmienił na drobne! Wieszczyli: odbiło mu! Będzie robił gitarowy country! Tymczasem on wraca. W dobrej kondycji i silny jak zwykle.

     Z lil Waynem jest tak, że albo go kochasz, albo nienawidzisz. Już w intro jego najnowszego krążka słuchacza wita chochliczy śmiech pierwszoplanowego bohatera. Specyficzny, wysoki głos, często przechodzący w skrzek jest czymś, co może drażnić. Jeśli zatem masz już ukształtowaną, negatywną opinię na temat Weeziego, olej ten album. Nie sprawi on, że zmienisz zdanie. Ja Cię do tego nie będę przekonywał, bo to kwestia dogmatu. To jak przekonywać Talibów, by olali Mahometa i uwierzyli w Jezusa Chrystusa. Wszystkich pozostałych zapraszam do lektury. Lil Wayne jest tu bowiem tym samym lil Waynem. Pełnym buty, drażliwej pewności siebie i szyderczego chichotu.

      Początek płyty jest naprawdę mocny. Od pierwszego po Intro, "Blunt blowin'" do szóstego "She will" mamy wspaniałą sekwencję dirrty southowych bangerów, na których aż roi się od panczlajnów i chorych metafor, do jakich przyzwyczaiło słuchacza noworleańskie, cudowne dziecko cracku i Birdmana.  "Blunt blowin" wita nas wersami:

I live it up like these are my last days
If time is money, I'm an hour past paid
Ughh, gunpowder in my hourglass
Niggas faker than some flour in a powder bag

    Błyskotliwe porównania mają swój dalszy ciąg w kolejnych kawałkach. W "Megaman", inspirowanym komputerowym bodajże superbohaterem, Wayne tłumaczy nam swoją playerską proweniencję, na którą składają się dragi, dziwki i wpływ Birdmana ("Faded of the Kush, I'm gone/only 2 years old when daddy bring them hookers home") lub rzuca gangsterskimi panczami, na podwójnych rymach, bawiąc się przy tym słowem ("Tranquilizer in the trunk, put your ass in the sleep, man/ Birdman junior, got the world in my wingspan").

     Gierki słowne, bazujące do podobieństwie brzmieniowym to coś czego jest na tej płycie bez liku.  Jeśli zatem, zamiast zaangażowanych fabularno-konceptualnych zwrotek, oczekujecie lekkiej tematyki, błyskotliwych panczlajnów i wordplayów, odjechanych metafor i porównań, ta płyta jest właśnie dla was. 
    
     "She will" przynosi nam gościnny udział Drake'a w swej sprawdzonej roli, czyli w refrenie. Jego wokal wspaniale uzupełnia, bujający, nowocześnie cykający bit i, momentami wręcz poetyckie w swej formie, spostrzeżenia lil Wayne'a. 
     Przerywnik ("Interlude") pozwala zapoznać się szerszemu gronu słuchaczy z reprezentantem Kansas, Tech N9nem, który od swego ostatniego albumu, zachwyca formą i swym energetycznym, pełnym przyśpieszeń występem, całkowicie przyćmiewa drugiego, uznanego przecież, gościa - Andre 3000. Co ciekawe, sam Wayne w przerywniku nie rapuje.
     "John" to całkiem udana kontynuacja (zarówno w produkcji, jak i rapie) bangera Ricka Rossa, z jego gościnnym udziałem zresztą.  Po prostu if they die today, rember them like John Lennon. 
      "Abortion" reprezentuje nieco spokojniejszy ton w produkcji, choć niekoniecznie odzwierciedla się to w liryce. Weezy pozostaje niespokojną duszą, choć odwołuje się do Boga i dziękuje mu za pomoc w skupieniu się na przyszłości, to robi to w charakterystyczny dla siebie sposób, w kłębach marihuanowego dymu.
      "So special" i "How to love" to kawałki dedykowane kobietom. John Legend wzbogaca ten pierwszy z utworów wokalem, zapewniając, że kobieta przy nim czuje się "so special". Wayne nie pozostaje w tyle i po szarmancku zapewnia, że jego dziewczyna dochodzi pierwsza. Rzekłbyś, prawdziwy dżentelmen. "How to love" udowadnia, że Weezy pozostaje jednym z nielicznych, którym użycie auto-tune'a wychodzi na dobre (przypomnijcie sobie chociażby gościnny udział w refrenie na płycie The Game'a).
      "President Carter" prezentuje chyba najciekawszy bit na płycie i konceptualne podejście do tematu. Raper wykorzystuje zbieżność swojego nazwiska z byłym prezydentem USA, co owocuje wykorzystaniem wycinków politycznych przemówień. Swe przemyślenie kończy stylizacją na prezydencką przemowę, odwołującą się do byłego prezydenta Stanów. Ukazuje w niej zakłamanie i hipokryzję polityków:
      They shoot missiles and nukes
Taking out such a pivotal group
The body count is the physical proof
And they thought drugs were killing the youth

     "It's good" to utwór, do którego nawiązuje tytuł niniejszej recenzji. Goście, zwłaszcza Jadakiss, są w formie. Ale, wykorzystując meteorologiczną metaforykę, jeśli Jada to gradobicie, Drake pozostaje ciszą przed burzą. Potem nadchodzi burza. Nadchodzi lil Wayne. Pamiętacie zapewne utwór H.A.M. z nowej płyty Jaya-Z i Westa. Jay nawija tam o "baby money" innych raperów. Choć nie jest to oczywiste, owe wersy można odebrać jako diss na lil Wayne'a właśnie. Jay zresztą od lat, mimo że na wszystkich patrzy z góry, to czasem "łaskawie" pozwala sobie na zaczepki innych raperów, których nie można jednoznacznie sklasyfikować jako diss czy props. Tak było z Ludacrisem, tak było ze Scarfacem.

     Jednak oni to oni, a Wayne to Wayne. Ten nie puści takiej "podpierdolki" mimo uszu. Dlatego na "It's good" wystosował odpowiedź, która już ewidentnie uderza w Jaya-Z. Nawiązuje do "baby money" i sugeruje porwanie Beyonce, by przekonać się jak bardzo Jay kocha pieniądze swojej kobiety ([pieniądze Beyonce, a nie ją samą! - to diss w dissie!). Na koniec zarzuca Hovie uliczną "nieprawdziwość". Jednym słowem, z jego królewską mością Weezy się nie cacka:
 Talkin ’bout baby money? I got your baby money
Kidnap your bitch, get that ‘how much you love your lady’ money
I know you fake nigga, press your brakes nigga
I’ll take you out, that’s a date nigga
I'm a grown ass blood, stop playin with me
Play asshole and get an ass whippin’
I think you pussy cat ha, hello kitty
I just throw the alley-oop to Drake Griffin

     Zagadką pozostaje pytanie czy Jigga zechce odpowiedzieć. Niejednokrotnie olewał dissy i zaczepki, pokazując, że jest ponad tym. Nie powinien jednak zapominać, że tutaj pozostaje (choć nie oczywistym) prowodyrem.

       Po Outro, posiadacze płyty w wersji deluxe mogą posłuchać jeszcze trzech bonusowych utworów, z których każdy zasługuje na uwagę. "Mirrors" z gościnnym udziałem Brunona (sic!, ;)) Marsa ma duży potencjał komercyjny. A "Two shots" wyrapowane jest na najbardziej oddalonym od planety Ziemi bicie.

     Całość prezentuje się bardzo dobrze. Jeden jedyny skip konieczny jest "zasługą" T-Paina, którego cyfrowo podrasowanego wycia nigdy nie będę mógł znieść. Tak czy owak, płyta na pewno jest jedną z lepszych wydawnictw tego roku. Raperska kondycja lil Wayne'a, uzupełniona świetną produkcją uznanych graczy (m. in. Cool & Dre, Willy Will, Infamous) sprawia, że album podtrzymuje poziom najrówniejszej hip-hopowej serii.
        
     

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Doniu dissuje Chadę i Tedego.


     Żeby zrozumieć dobrze sens zaczepek Donia, trzeba cofnąć się w czasie o jakieś 10 lat. W 2001, kiedy większość dzisiejszych fanów polskiego rapu nosiła do przedszkola worek z  kapciami, Doniu wraz ze swoim składem Ascetoholix, wydawał swój pierwszy legal. Chłopaki mieli poparcie Wielkopolski i, mimo że pochodzą z niewielkiej mieściny, zdobywali uznanie w kraju nad Wisłą. Doniu z Ascetoholix pojawił się na ścieżce dźwiękowej do Blokersów, wystąpił gościnnie na płycie Peji "Na legalu" w dwóch utworach. Potem robił mu także bity.

     Nikt wtedy jeszcze nie przypuszczał, że Doniu z młodego wilka polskiego rapu, przeistoczy się w jeden z wielu znienawidzonych symboli hip-hopolo. W 2003 pojawił się drugi album Ascetoholix "Apogeum". Wśród gości na płycie nie zabrakło tak uznanych, i cieszących się szacunkiem ulicy, graczy jak Pono i Fu. Światło dzienne ujrzał też utwór "Suczki", który stał się singlem i do dziś pozostaje wizytówką zespołu. Słuchacze rapu nie od razu byli nieprzychylni - lekko prześmiewczy, ironizujący tekst, chwytliwy refren, ciekawy koncept i przebojowość było czymś świeżym w polskim rapie i wbrew pozorom, zaraz po publikacji, "Suczki" zyskiwały zwolenników. Problem pojawił się wtedy, gdy rzesza zwolenników okazała się tak duża, że dawno wykroczyła poza ramy hip-hopu. "Suczek" słuchali wszyscy - matki z dziećmi, rolnicy i ich potomkowie w remizach, fani techno, fani disco-polo itd. 

     Nic dziwnego, że hermetyczne środowisko hip-hopu postanowiło wypiąć się na tę przaśną popularność. Na domiar złego, Ascetoholix reprezentowali wytwórnię UMC, dla której wydawali też Mezo, Verba, Owal/Emcedwa. Za komercyjnym sukcesem wytwórni, przyszła niechęć słuchaczy. Do dziś UMC pozostaje symbolem i głównym źródłem nurtu nazwanego potem hip-hopolo. Oczywiście nie była to  niesprawiedliwa ocena  - zarówno Mezo, Ascetoholix czy Owal przejawiali ciągoty do tworzenia niebezpiecznie melodyjnych, opartych na ckliwych pianinkach, przebojów radiowych. Niektóre z nich budziły uzasadniony niesmak. Mówiąc bez ogródek, były uosobieniem kiczu ("tylko ja i moja przestrzeeeeeeeeeeeeeń"!) Nie usprawiedliwia to jednak fali nienawiści jaka spłynęła na nich ze strony kolegów po fachu. Tzw. prawdziwi raperzy, nie dość, że pod wpływem publiki odwrócili się od reprezentantów UMC, to zaczęli ich zaczepiać w swoich tekstach. Pojawiło się powszechnie raperskie zjawisko pod tytułem "nie wiesz o czym pisać? - zdissuj hip-hopolo". Zapewniało to promocję i poklask truskulowców.

     Minęły jednak lata, i okazało się, że każdy z wówczas dissujących ma coś za uszami. Fokus, który zaczepiał Ascetoholix, nie odpowiadając zresztą na ich diss, nagrywa z Dodą. Pezet, po wieloletnim przepoczwarzaniu się z truskulowca w ulicznika, z ulicznika w dirrty-southowego baunsiarza, z baunsiarza w emo-rapera, ostatecznie robi płytę z Sidneyem Polakiem. A Tede, który nie raz słał prztyczki w stronę Donia, po beefie z Peją sam stał się kozłem ofiarnym i symbolem irracjonalnej nienawiści, generowanej modą. 

     I o ile w roku 2005 dissowanie hip-hopolo było bardzo trendy i w dobrym tonie, o tyle gdy pojawia się dzisiaj, budzi niesmak. Widać nie wiedział o tym Chada, który zaczepił Donia w "A pamiętasz jak" wersem "Doniu w sumie jak dziś, wtedy także był nikim". Ostre pociski leciały i lecą w stronę rapera z Obornik Wielkopolskich także na koncertach Chady. Doniu jednak nie podkulił ogona, nie przestraszył się kryminalnej przeszłości i ulicznego, twardego wizerunku Chady, sugerując zresztą, że to pic na wodę, czego symbolem są plastikowe klamki. Odpowiedział z pewnością siebie, dedykując reprezentantowi Warszawy całą zwrotkę i zrobił to w, pomijając vocoderowy refren, dobrym stylu. Punktuje celnie, odważnie i z szyderą. Posłuchajcie:

        
      Stawia to Chadę w dość niewygodnej sytuacji. Albo musi stanąć do beefu, jak przystało na prawdziwego rapera i walczyć z reprezentantem hip-hopolo, nie będąc zresztą (moim skromnym zdaniem) faworytem tego starcia, albo nie odpowiadać i olać sprawę. Wtedy jednak będzie prawdopodobnie zasłaniał się niechęcią do walki z disco-polowcem i wyjdzie na gołosłownego rapera, który boi się potyczki. Nie będzie to rozsądny argument, zwłaszcza, że Chada dissował byłą dziewczynę.
      Myślę jednak, że warszawiak podejmie rzuconą rękawicę. Skoro można walczyć z kobietą, to chyba można i z disco-polowcem.

      Drugim sprecyzowanym, bo wymienionym z ksywki, obiektem zaczepki jest Tede. Doniu jedzie: 
Nie piszę gniotów jak Tedunio i Natalia Lesz
nagrasz coś na siłę treść odparowuje, wiesz?
mieć to coś, nie jak gość na cudzej stypie
pić z nimi wódkę, ale odpierdalać lipę

      Tede niejednokrotnie zaczepiał Donia, wyśmiewał go np. w Bezelach, dissował lub szydził na mixtape'ach i oficjalnych wydawnictwach. Swoje zaczepki komentował, mówiąc, że Doniu jest fajnym człowiekiem, że nieraz z nim imprezował, ale jego muzyka to gówno. Doniu odpowiedział po latach, celując w utwór z Natalią Lesz. Utwór ten, wbrew opinii Donia, ma treść i choć Tedemu można śmiało zarzucać mentalność Kalego, to tutaj Doniu mógł uderzyć celniej, bo Tede pozostając dobrym raperem, ostatnio jest królem strzelców w samobójach.
      Nie ulega wątpliwości, że prowokujący i zaczepny utwór Donia to element promocji, jego najnowszej płyty "Dialogimuzyka". Niczym nowym jest promować płytę dissem. Robili to między innymi, Jay-Z, 50 Cent czy, żeby nie sięgać daleko, Tede czy Onar. Trudno mieć zatem pretensję, że robi to Doniu, zwłaszcza, że to nie on, pozostaje prowodyrem.
      Czy Chada odpowie? Czy odpowie Tede, czy w swoim stylu ograniczy się do szyderczej zaczepki w wywiadzie? Przekonamy się z czasem.


wtorek, 9 sierpnia 2011

Jay-Z & Kanye West - Watch the throne - recenzja.

                                                     
 
    Długo oczekiwana i szumnie zapowiadana płyta wreszcie się ukazała. Jay-Z udowodnił na niej, że jest jak wino. Niestety tanie. Im starszy, tym więcej w nim siary. Siary czy też obciachu, wszystko jedno. "Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym" śpiewał Markowski, ale Jay-Z chyba nigdy nie słuchał Perfectu, a szkoda. Ten album dobitnie pokazuje, że od Black Albumu Jigga cofa się w rozwoju. Nie chodzi tu nawet o technikę, formę, flow. Chodzi o tematykę. Odkąd stał się biznesmenem, CEO, właścicielem kilku firm, współudziałowcem klubów sportowych etc., zwyczajnie brakuje mu tematów. Dlatego ucieka w przechwałki na temat tego jaki jest bogaty, jak daleko i bogato może podróżować i jaki jest przy tym cool i szczęśliwy. Niestety coraz częściej brzmi to jak zaklinanie rzeczywistości. I kiedy już milion razy usłyszycie różne kombinacje słów: dolar, bogactwo, fancy cars, maybach, louis vitton, gucci, rolls royce itd., to nagle okazuje się, że poza tym zostało niewiele. A szkoda, bo obaj panowie rapować potrafią. I o ile Jay jest lepszym raperem, to jednak Kanye pozostaje wartościowszym artystą. Jego teksty na tej płycie są często dużo głębsze i ciekawsze niż te Jaya. 

       Płyta zaczyna się nieźle. Panowie, na solidnym bicie, porównują swój rap do religii. Jay wplata siebie i kolegę w poczet takich person jak Platon, Sokrates czy Jezus Chrystus, wspomina hustlerską przeszłość z której doszedł do dzisiejszego statusu światowej gwiazdy. Bohaterem pierwszoplanowym tego kawałka staje się jednak Kanye już od pierwszych wersów, płynnie przechodząc z błyskotliwych porównań do relacji damsko-męskich: ("Coke on her black skin made a stripe like a zebra/I call that jungle fever/you will not control the threesome/just roll the weed up until I get me some/we formed a new religion/no sins as long as there's permission'/and deception is the only felony/so never fuck nobody wit'out tellin' me".

      Dalej jest niestety gorzej. "Lift off" to kawałek nie do strawienia. Beyonce nigdy nie należała do moich ulubionych wokalistek, ale tutaj jej wycie staje się po prostu nieznośne. Podobnie jest zresztą z autotune'owym wyciem Kanyego. Jayowi wyrapowującemu, nie tak przecież dawno, śmierć auto-tune'owi już to nie przeszkadza? Ciekawe. Być może jednak, kawałek stanie się hitem radiowym i będzie wymieniany w jednym rzędzie z wytworami takich gwiazdeczek jak Bruno Mars czy Justin Bieber.

      Potem znowu wkraczamy w świat nowobogackich przechwałek. Weźmy na przykład "Niggas in Paris". Ktoś mógłby pomyśleć, że to jakaś głęboka metafora, ale nic bardziej mylnego. Jaya i Kanyego stać na Paryż, w Otisie Jaya stać na Kubę, na której pali cygara rzekomo z Fidelem Castro, bo chyba brak mu innych skojarzeń z tym krajem. Na brzmiącej jak Swizz Beatz w 2000r. produkcji, Hova rapuje, że on supposed to be locked up, ale jednak jest bogaty. Po 20 latach kariery można śmiało powiedzieć, że to już ostre dławienie się własnym ogonem, zwłaszcza, że takie "przemyślenia" rzucał 10 lat temu w dużo ciekawszy sposób. Niewiele lepszy Kanye przyjmuję rolę Boga, do którego łazienki ty, czy raczej twoja dziewczyna, może się doczołgać i udowadniać mu na 100 sposobów, że zasługuje na to bogactwo dookoła. Zieeew.

        Podobnie jest na wspomnianym "Otisie", z tymże tam supernowoczesne wymogi brzmieniowe kazały pociąć sampel tak krótko, że robi się z tego denerwująca kakofonia. Dlatego jak po nim, rozpoczyna się "Gotta have it" odczuwa się wrażenie, że ktoś na chwilę zabrał nas z zasyfiałego zadupia, pełnego straganowego wrzasku, na spokojną, ciepłą plażę w ekskluzywnym kurorcie. Arabsko-brzmiący, nieco melancholijny sampel, spokojnie kołysze, przypominając czasy big pimpin. Żebyście mnie źle nie zrozumieli, w dalszym ciągu jest to głównie braggadoccio, w którym chwalą się nie umiejętnościami, a bogactwem, ale w końcu brzmi to dobrze. Dobry bit uzupełniają nareszcie dobre linijki, Jay bawi się słowem jak za dawnych lat, nawiązując np. do Richarda Pryora ("Bueller had a Mueller, but I switched it for a Mille/cause I'm richer, and prior to this shit was movin' freebase"), Kanye świetnie wchodzi w bit, rapując bujającym flow, jak to zawistna biała Ameryka, próbuje zburzyć jego małżeństwo z pieniędzmi. Dobrym pomysłem okazało się, "klasyczne" w hip-hopowych duetach, rozwiązanie polegające na rapowaniu kilku wersów na przemian.

        "Murder to excellence", pod względem brzmienia, przenosi nas w klimaty z ostatniej solówki Westa. Bit brzmi nowocześnie, głównie za sprawą bębnów, które są wspaniale uzupełniane samplowanym chórem żeńskim. Tutaj nowoczesność wreszcie nie jest synonimem przekombinowania. Raperzy w końcu dotykają poważniejszego i głębszego (choć trudno powiedzieć, że oryginalnego) tematu. Jigga pokrótce wprowadza w dość "wewnętrzny" problem czarnych Amerykanów, nawiązując do Danroya Henry'ego, zastrzelonego przez policjantów. Głównie Jayowi chodzi o to, by czarny nie patrzył na czarnego jak na wroga, bo grają w jednej drużynie, przedstawiając siebie jako reprezentanta czarnej mentalności w wielkim świecie ("I'm out here fighting for you/don't increase my stressload/niggas watching the throne/ very happy to be/power to the people, when you see me, see you"). Kanye bawi się słowem, opowiadając o powszechności zjawiska "black on black murder" ("and I'm from the murder capitol/where they murder for capital/heard about at least 3 killings this afternoon/looking at the news like "damn! I was just with him after school"). Dramatyzmu dodaje wyśpiewywany przez Kanyego refren. Co charakterystyczne, bit ewoluuje, najpierw poprzez kombinacje jednego sampla, by płynnie przejść w inny. Brzmi jak te z "My beatiful dark twisted fantasy" i byłem zaskoczony, gdy przeczytałem, że robił go nie Kanye, a Swizz Beatz, który ostatnio chce brzmieć bardziej jak DJ Tiesto niż producent hip-hopowy.

      Z zasługujących na uwagę, ciekawszych lirycznie kawałków, wyróżnić trzeba jeszcze "New Day". RZA zrobił do niego spokojny, pełen chandry bit, który ubarwiony został niestety auto-tune'owym, rzewnym śpiewem. To co jest siłą tego numeru to tekst. Kanye, pełen ironii, rapuje o tym, że nigdy nie wychowa dziecka na swoje podobieństwo. Zabroni mu mieć ego i własne zdanie, wychowa go tak, by ożenił się z pierwszą miłością, głosował na republikanów, by nikt nie pomyślał, że śmie nie kochać białych ludzi itd. Ten smutny kawałek ukazuje jak społeczeństwo stara się wymuszać zachowania jednostki na własne podobieństwo, jak tłum przeciętnych próbuje ściągnąć na swój poziom, tych którzy ośmielili się latać wyżej. Jeden z nielicznych ciekawych konceptów tej płyty.

      Ostatnią już perełką jest "That's my bitch" - ciekawy, "rozpędzający się" syntetyczny bit, okraszony bardzo przyjemnych dla ucha, żeńskim wokalem. A do tego bezczelne flow Kanyego i Jaya, rapujących dość błyskotliwe, pełną pewności siebie zwrotki o swoich "dziwkach", jak czarni raperzy zwykli nazywać swoje sympatie. Niestety z perełek to tyle. Ciekawe jest jeszcze tylko mocno bluesowe "The Joy", niepokojąco brzmiące "Primetime" i lekko dubstepujące "Illest motherfucka alive" z patetycznym chórem rodem z filharmonii. Reszta brzmi albo przeciętnie, jak np. znów quasi-dubstepowe "Who gon stop me" czy też "Why I love you", które trochę przypomina ostatnie dokonania Eminema lub całkiem słabo jak "HAM" czy przekombinowane nowoczesnością "Welcome to the Jungle", o kawałku z Beyonce nie wspominając.

       Ostatecznie, płyta na pewno nie jest kandydatem na klasyka, ale też nie jest kompletną klapą. Są na niej i perełki, takie jak, głównie za sprawą tekstu, "New day", "Murder to excellence" czy "Gotta have it". Ale są też i całkowite nieporozumienia. Fanom matematycznego przeliczania muzyki zaproponowałbym ocenę 6/10.


poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Raekwon - Shaolin vs. Wu-Tang

                                             

    Jeśli ktoś oczekiwał, że po współpracy z Justinem Bieberem, Raekwon pójdzie ścieżkami popu, zacznie "upiększać" swój wokal auto-tunem i baunsować w teledysku z Rihannami, Christinami, Margarinami, musiał się mocno zdziwić. Raekwon pokazał bowiem, że współpraca z Justinem miała mu przynieść rozgłos wśród niehip-hopowych słuchaczy. W cukierkowym kawałku zwrócił na siebie uwagę, by powrócić w swoim starym, sprawdzonym stylu. W stylu WU. Raekwon robi wszystko, by pokazać, że nie wyparł się swoich ulicznych korzeni, tkwiących w Shaolin, jak członkowie Wu-Tang zwykli nazywać Staten Island. Rae w jednym z ostatnich wywiadów odważył się nawet skrytykować Jaya-Z, mówiąc, że ulica już dawno o nim zapomniała i jedyne co może dla niej zrobić, to podrzucić na Marcy Projects 100tys. USD. Jeśli więc oczekujecie po tej płycie cukierkowych, melodyjnych refrenów i klubowego brzmienia, będziecie srodze zawiedzeni.

     Podobnie jak poprzedni, nawiązujący do klasycznego debiutu album, Shaolin vs. Wu-Tang jest pełen mroku. Na pierwszy rzut oka (ucha?) nie ma na nim takich street bangerów, jak chociażby Black Mozart z Only Built 4 Cuban Linx 2. Nie w pojedynczych bangerach tkwi bowiem siła tego krążka. Album największe wrażenie robi jako całość. Jeśli nawet jeden kawałek was nie zachwyci, to przesłuchując cały krążek zrozumiecie synergię tego wydawnictwa. Pierwsze co rzuca się w uszy, to produkcje. Nie ma tu RZA, co nie znaczy, że album nie brzmi jakby pochodził z najlepszych lat Wu-Tangu. RZA dorobił się sporo epigonów, często będących w lepszej formie niż sam mistrz. Kawałki takie jak Butter Knives, Last Trip to Scotland czy Silver Rings brzmią jakby były żywcem wyjęte z 36 Chambers, oczywiście uwzględniając, że powstawały 18 lat później i brzmią nowocześniej.

    Crane Style czy The Scroll, oparte na dość niespotykanych w hip-hopie pętlach, melodyjne sample w Snake Pond nawiązują do wu-tangowych korzeni, mocno tkwiących w starych, orientalnych filmach Kung Fu. Z tegoż nurtu kinematografii pochodzą oczywiście wszystkie wstawki, odgłosy walk, dialogi pojawiające się gęsto między kawałkami. Perełką jest tutaj wspomniany The Scroll. Bit do tego numeru stworzył, ku mojemu zaskoczeniu, sam Evidence. Nigdy bym nie przypuszczał, że sprawdzi się w takich klimatach, a okazało się, że stworzył najlepszy bit na płycie.

    Jedyny negatywny wyjątek, wprowadzający małą niespójność w brzmieniową całość, stanowi Rock 'n' Roll autorstwa DJ Khalila. Utwór jednak broni się liryką. Tytuł nie nawiązuje do gitarowej muzyki, choć w refrenie Kobe wyśpiewuje imię Bon Joviego. Rock to slangowe określenie na grudę cracku, roll to slangowe określenie na pigułkę extasy.

    Teraz rozumiecie, że obcujemy tu z najulubieńszą dla Rae czy Ghostface'a tematyką. The Chef zaczyna od operowania metaforyką rodem z przygodowych filmów ala Krokodyl Dundee, by następnie przejść do tego jak ze swoimi ludźmi wydaje, zarobioną na handlu dragami, kasę. Ghostface z kolei, posługuje się charakterystycznym dla siebie strumieniem świadomości, opartym na luźnych i, trzeba przyznać momentami dość odległych, skojarzeniach (with a yellow back, pretty long hair/suck a dick like the wind stepping).

     To właśnie Ghost jest jedynym raperem, który rapersko dotrzymał kroku Raekwonowi. Z gości na uwagę zasługuje jeszcze Lloyd Banks, który doskonale wpasowuje się w klimat i tematykę kawałka i nie daje się pożreć Raekwonowi, przedstawiającemu niezwykle plastyczny gangstersko-uliczny storytelling. Swoje robi także Method Man, mistrzowsko bawiący się słowem ("They be calling my flow ill, but still I'm never calling in sick"). Zawodzi niestety, będący ostatnio w słabej dyspozycji Nas, przeciętnie wypada Busta. Wszyscy goście to jednak tło dla będącego w świetnej kondycji Raekwona, który chyba im grubszy się staje, tym grubsze linijki rzuca. Obojętnie czy przedstawia reminiscencje jak na From the Hills, czy gangsterskie opowieści jak na Last trip to Scotland, trzyma bardzo wysoki poziom. Ma mnóstwo konceptów, metafor i dwuznaczności. Niech małą próbką będzie ta homonimiczna gierka słowna: "Chef a fly ass nigga, he cook every Sunday/had a beef on the runway, making shit ugly".

     Rapersko to cały czas liga mistrzów, a Raekwon udowadnia, że obok Ghostface'a pozostaje członkiem Wu, trzymającym nieprzerwanie wysoki poziom. Całość wieńczy patetyczne, oparte na samplach z Ennio Moricone outro, z najbardziej znanym z wu-tangowej dyskografii okrzykiem. Bardzo mocny kandydat do płyty roku.

Powstanie Warszawskie w oczach polskich raperów.

                                             
    Dziś mija 67. rocznica Powstania Warszawskiego. To wydarzenie, niezależnie od samej oceny jego słuszności, czy politycznych preferencji, powinno być pamiętane przez każdego Polaka. Nic nie uczyni nas bardziej świadomymi własnej tożsamości niż uświadomienie sobie naszej historii.
    Z podobnego założenia wydają się wychodzić rodzimi twórcy hip-hopu. Powstało co najmniej kilka utworów,  będących swojego rodzaju hołdem dla walczących tam, przeważnie młodych, Polaków. Jedynym wyjątkiem potwierdzającym regułę, jest Ten Typ Mes i jego nieco kontestatorskie spojrzenie na to historyczne wydarzenie. Na najnowszej płycie w kawałku "Zamknięcie" wyraźnie daje do zrozumienia, że ten zryw narodowy był bezsensem:
                                               "Sorry, mam odwagę i własne zdanie
                                     i już nie zachwycam się przegranym powstaniem.
                                            Sto pięćdziesiąt tysięcy, kto ich zastąpił?
                                     im dłużej o tym myślę, tym bardziej w sens wątpię."

    Być może jego ocena tego wydarzenia jest słuszna, nie zmienia to jednak faktu, że łatwo szafować takimi opiniami po prawie siedemdziesięciu latach. Powstańcy nie mieli możliwości oglądu sytuacji z perspektywy Mesa, który z książek historycznych doskonale zna skutki tego wydarzenia i przyczyny kapitulacji Polaków.
    Większość polskich raperów woli skupić się jednak na oddaniu hołdu i upamiętnieniu, tego bohaterskiego, choć być może beznadziejnego, czynu. I to właśnie na tych twórców chciałbym zwrócić waszą uwagę. 

    Pierwszy z utworów to, powstała z inicjatywy Sokoła i Kapeli Czerniakowskiej, nowa interpretacja popularnej pieśni wojennej "Pierwszy sierpnia - dzień krwawy". Sokół nie rapuje tu przygotowanego przez siebie tekstu, a tekst oryginalny, w związku z czym głupotą i niestosownością byłoby ocenianie techniki, flow i innych aspektów, na które zwykli zwracać uwagę hip-hopowcy. Piosenka, bo tak ten numer trzeba chyba nazwać, przesiąknięta jest tym warszawskim, przedwojennym sznytem za sprawą przygrywek i wokali Kapeli (Kapely!) Czerniakowskiej. Sokół swym mocnym basowym głosem reprezentuje "nasze" pokolenie - młodych ludzi, którzy wierzą, że warto pamiętać. Na uwagę zasługuje także teledysk, stworzony zresztą z inicjatywy "godnego" mecenatu - IPN i Muzeum Powstania Warszawskiego. To dobrze, że tego typu instytucje otwierają się na młodzieżowe nurty muzyczne i potrafią im zaufać. 

                                                
    Kolejny track reprezentuje już mocno uliczny odłam hip-hopu. Hemp Gru i ich "63 dni chwały". Mimo, iż nie jestem wielkim fanem chłopaków z Hemp Gru, to muszę przyznać, że tutaj spisali się znakomicie. Melodyjny, nieco rzewny, refren przeplatany chropowatymi głosami raperów, uzupełnionymi o końcowy wokal wojskowej orkiestry tworzą wywołującą dreszcze atmosferę. Udane połączenie przeszłości z teraźniejszością przeniesione został również na wizję. Teledysk utworu został stworzony na potrzebę filmu "Sierpniowe Niebo".

                                           
      Trzeci kawałek to "Patriota" Zipery. Muszę przyznać, że jest to mój ulubiony utwór tej ekipy. Waco wysmażył chłopakom bardzo dobry, oparty o sample, klasyczny bit. Nie można powiedzieć, że jest to typowy kawałek o Powstaniu Warszawskim, ponieważ dotyczy patriotyzmu ogólnie. Jednakże chwytający za serce refren oddaje całą istotę powstańczych zrywów Polaków. Stanowi jednocześnie upamiętnienie martyrologicznej przeszłości narodu, jak i motywację dla młodszych pokoleń. 

                                          
      Ostatni z prezentowanych tu kawałków jest zdecydowanie moim ulubionym z dotyczących tej sfery, jak i jednym z ulubionych tego rapera w ogóle. Oczywiście mowa tu o tym, którego nie mogło w tym zestawieniu zabraknąć, czyli Eldo. w Jego twórczości nieraz wybrzmiewały patriotyczne tony, skupione na Polsce, a przede wszystkim Warszawie. Mógłbym tu umieścić nawiązujący do twórczości Republiki utwór "Nie pytaj o nią" lub pochodzące z tej samej płyty "Ulice przeklęte". Jednakże chciałbym zaprezentować kawałek, który w podobnych zestawieniach jest raczej pomijany. Mowa tu o pochodzącym z chyba najbardziej lirycznej płyty Leszka (Człowiek, który chciał ukraść alfabet) kawałku "Świadek z przypadku". W tym utworze Eldo opisuje dzisiejszą Warszawę obserwowaną z perspektywy starego Warszawiaka, walczącego w Powstaniu. Człowieka, który był Warszawą, a Warszawa była nim. Progresywny, trzymający w napięciu bit wzmacnia niezapomniany klimat tego niezwykle głębokiego, pełnego liryzmu i wzruszającego tracku. Trudno mówić, że jest to kawałek poświęcony Powstaniu Warszawskiemu, bo przewijają się w nim także ogólne, filozoficzne wątki. Zawsze jednak kiedy myślę o muzyce w jakiś sposób składającej hołd Powstańcom, pierwsze co mi przychodzi na myśl to właśnie ten utwór.